sobota, 5 kwietnia 2014

Magia muzyki

Słowem wstępu: zdarza mi się oglądać stare teledyski, czy relacje z koncertów od Woodstocku do lat '90 zawsze lekko podkpiwam z ówczesnych strojów i zachowań scenicznych. Muzycy słyną z ekstrawagancji na scenie, określa się ich jako "zwierzęta sceniczne" czy wręcz przeciwnie, przyciągają skromnością i skupiają na granej przez nich muzyce.
Kiedy ma się ulubionego, lub i mniej ulubionego artystę, zawsze ale to zawsze trzeba czatować na koncert! Odbiór staje się zupełnie inny, muzyka przestaje być częścią tła (żeby coś leciało..) a może być odebrana dosłownie całym ciałem. Głębokie dudnienie basów potrafi wpłynąć na pracę serca a duża ilość ludzi powoduje pewne scalenie się ze społeczeństwem pod "jednym wezwaniem".


Wczorajszego dnia odwiedziłam drugi raz, od czasu kiedy jestem w Warszawie, salę koncertową Palladium. 
Okazją była pierwsza część Electronic Beats Festival - seria wydarzeń dziejących się w różnych miastach Europy ( od 28 marca koncerty grały w Pradze, teraz Warszawa, potem : Bratysława, Kolonia i Bonn) nie jest to trasa koncertowa jednego wykonawcy ale pokazanie różnorodności muzyki.
A to się na pewno udało wczorajszego wieczora.
Pierwsze wrażenie :

CO TO ZA FESTIWAL GDZIE SĄ MIEJSCA SIEDZĄCE? 
1. 
Pierwszy na deskach teatru zaprezentował się polski projekt KRÓL - znanego z Kawałek Kulki i UL/KR Błażeja Króla. Gitara elektryczna, gitara basowa niewielka konsola ustalająca rytm.
Muzyka którą zagrali była przestrzenna, wciskała się w każdy kąt sali, melancholijna a jednak bujająca. Nadal psioczyłam na krzesła (ale wstać się nie chciało, zawsze inna forma odbioru). Na plus w przypadku tego projektu jest to, że jest śpiewane po polsku. A w obecnych czasach wiadomo, trudniej jest napisać piosenkę po polsku nie ocierającą się o kicz czy przesadne udziwnienia. Ściany burzyły również momenty elektroniczne.
Koncert okazał się zdecydowanie za krótki. 
2. 
Kolejnym, dla mnie czystym odkryciem, bo nie byłam nigdy przesadną fanką Ólafura Arnalds, muzyka z Islandii jest nadal terra incognita, mimo poznania muzyki Bjork, Monsters And Men, Emiliany Torrini czy Sigur Rós.
Co mnie zachwyciło, to moje ulubione połączenie romantyczne: instrument klawiszowy (fortepian) za którym zasiadał Ólafur w połączeniu z dwiema parami skrzypiec, w tym prowadzącymi altówką oraz wiolonczelą. Szczypty ekstrawagancji dodawały partie grane na puzonie. 
Jakby tu opisać dźwięki...
Skrząca się i perląca partiami fortepianu. Wibrująca strunami skrzypiec, łagodzona zawodzeniem wiolonczeli. Występ oszczędny w wizualnej formie jednak pełna kaskada dźwięków wybrzmiewała i porywała na meandry myśli. Specjalny gość Arnor Dan, który swoim wokalem przypomina mi nieco Kristera Lindera doskonale panował nad głosem i uzupełnił występ. 
3.
Ostatni, był oczekiwany najbardziej Jose Gonzales jeden z moich ulubionych głosów i najlepszy towarzysz długich podróży. Jego muzyka jest wprost stworzona żeby gdzieś jechać czy biec.
Jest on wirtuozem gitary i właściwie do momentu kiedy nie usłyszałam jego muzyki,  nie wiedziałam, że takie dźwięki można wydobyć z gitary. I jeszcze jednocześnie śpiewać!
Nie zrobił takiego wrażenia jak poprzedni występ. Należy on do kategorii miodu na serce.
Od razu człowiek chciał się otulić kocykiem (i tutaj już wiedziałam po co te krzesła) zrobić gorącej herbaty, albo pod wrażeniem rytmicznej gitary i spokojnego głosu Jose przenieść się przy ognisko. O tak! to byłby koncert!! nie w sali koncertowej ale w przestrzeni przy ognisku! Tylko liczba fanów zgniotłaby biednego artystę i tyle by było...

Brak efekciarstwa i skupienie na muzyce brak niepotrzebnych gestów, słów czy dźwięków. I doskonałe nagłośnienie dla siedzącej praktycznie pośrodku sali Malwy.
Tak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz