piątek, 25 kwietnia 2014

Wierzchołek nieznanej góry lodowej wypchanej komiksami

Komiksy to nadal dla mnie nieodkryta część popkultury. Podejrzewam, że moja znajomość nawet nie uszczknęła tysięcznej części. Wręcz śladowo. Być może wynika to z mojego "przelatywania" tekstu i obrazów. Dlatego lubię szczegółowe obrazy.
Nie jestem fanką komiksów Marwella (stylu i koniec prze-amerykańska papka)

W dzieciństwie jedyny komiks, jaki chcieli mi kupować rodzice był to Tytus Romek i A'Tomek.
Był dobry, faktycznie pouczający w ten pokrętny sposób odkrywania i przekręcania, ale jednak im byłam starsza tym mniej mi odpowiadał. W rodzinie komiksy nie były traktowane jako "dzieła" tylko jako historyjki obrazkowe, łatwe i przyjemne. Co nadal jeszcze przekłada się na powszechne myślenie o komiksach w Polsce.
Miałam szanse też, przy jakimś sprzątaniu strychu dawno temu dorwać do komiksów fantastycznych w formacie A3 drukowanych na matowym, szorstkim papierze. Pamiętam tyle, że kobiety były biuściaste, mężczyźni napakowani i wszyscy w mocno niebiesko-czerwonej kolorystyce. Komiksy te wypłynęły tylko na chwilę, bo Babcia stanowczo zabrała mi je sprzed oczu, mówiąc że to bezwartościowe.
Szkoda że sama nie mogłam tego ocenić. kiedyś się znajdą.
Pamiętam jeszcze Asterixa i Obelixa w wersji komiksowej, ładnie odwzorowującej perypetie animowanych bohaterów. Wersje kinowo-telewizyjne za bardzo mnie drażnią, i chętnie znowu miałabym gdzieś w swojej biblioteczce archiwalne komiksy.

Kolejnym etapem w odkrywaniu gatunków historii rysunkowych była Czarodziejka z Księżyca. Po sukcesie anime w Polsce w latach 90 była to pierwsza dostępna dla mnie manga którą wyczytywałyśmy z koleżankami. Nawet pozostało kilka krzywych rysunków naszych wersji czarodziejek i trochę pomalowanych zeszytów.
Chwilę później udało się dostać jeszcze kilka innych mang ale nie zrobiły takiego wrażenia. tak samo jak Dragon Ball które też wolałam w wersji animowanej.
W liceum trafiłam na sztandarowego Bohatera Opola - Wilqa i miałam u siebie kilka komiksów (jeden się ostał inne zaginęły, pożyczone niestety przez Brutal Wegetarian) podobała mi się czysta kreska autorów, odniesień do miejsc wagarowania, i bohater-antybohater. Także cięte riposty i fakt, że przygody nie muszą się dziać w Gotham City, Nowym Jorku i innych supermetropoliach.
Ha ha ha bo jakie inne miasto ma super-anty-bohatera?

Potem jeszcze przewinął się z jeden tom Thorgala, Kajko i Kokosz i Sandman.
Aż nagle w otchłaniach internetów zaczęły pojawiać się niezależne komiksy, bardziej też comic strips niż pełnoprawne i fullwydawnicze. skanowano całe mangi i pojawiały się w internecie. I jeszcze robią z nich filmy!


Tyle obrazków...
I co ja teraz mam ze sobą zrobić?

Linki do komiksów:
1. Chatolandia i Kiciputek obok
2. Wilq
3.Asterix!
4. Thorgal
5. Tytus Romek i Atomek
6. Odrobina Sandmana








środa, 16 kwietnia 2014

Zabijanie dobrej muzyki...


Mój brat, a wcześniej współlokatorki wiedzą najlepiej, że słucham do znudzenia dobrych piosenek. Szperając po YT, po Lastfm po innych stronach (na razie wystrzegam się Spotify ale pewnie niedługo się przełamię) często znajduję oryginalną muzykę. W ten sposób dotarłam jeszcze długo przed nazwaniem utworów hitami do kilku obecnie niesamowicie spopularyzowanych artystów. Nie chce w ten sposób pokazać, że udaje mi się przewidzieć modę na daną piosenkę, ale że pewien urok muzyki jest powalający a każda z nich została wręcz grana do obrzydzenia przez stacje radiowe. Tylko te, które lubię.

1. Gotye - jako zespół zainteresowanie wzbudził głosem, faktycznie nieco przypominającym manierę Stinga, ale katowałam nie sztandarową piosenkę z Kimbrą,ale Heart a Mess i Eyes Wide Open które są świetne pod względem animacji oraz muzycznie nastrojowe. Piosenkę Somebody that I used to know również, z całą płytą Making Mirros, zdarłam praktycznie.
Somebodyyyy
 That i Used to knoooow.
(plumkanie) praktycznie leciało w każdej stacji radiowej, od Trójki do RMFu nie licząc ilości odtworzeń na godzinę, przeróbek i parodii wałkowanych na wallu FB lub wszelkich kwejkach i wykopach. Piosenka w którymś momencie zaczęła wręcz boleć. Teraz typowym zachowaniem przy usłyszeniu jest "o jak dawno tego nie było" i stała się muzyką tła.


2. Hurts - Wonderful Life -  prosta bardzo melodyjna piosenka nagrana z użyciem syntezatora i bardzo charakterystycznego, czystego głosu Theo Hutchcraft. Ujął mnie teledysk, który mógłby być właściwie nagrany z minimum nakładów. Nowsza jego wersja odwoływała się do wizerunku tancerki widocznej na zdjęciu tonącym w basenie. Po tysięcznym odsłuchaniu w radiu.... NUDA. Jednak koncertowo Hurts grają niesamowicie stylowo, oszczędnie i miałam wrażenie że bardzo, ale to bardzo poważnie. (I te latające białe róże .. Taxido!) jedyna słuszna starsza wersja:

3. Of Monsters and Men - Little Talks - świetny, melodyjny głos wokalistki przeplatany z lekko zachrypniętym głosem męskim które cudownie się uzupełniają Hej! Zespół prosto z Islandii także i uroda taka Islandzka i dominujące kolory takie islandzkie
Bardzo oryginalnie zrobiony teledysk o podróży pod dowództwe magicznej królewny? Hej! Dużo potworów wyglądających jak wycięte z papieru, Hej!
Śledzę ich poczynania do dziś, brzmią lekko folkowo i idealna muzyka do jazdy samochodem, biegania, z taką wewnętrzną energią. no to Hej!



4. Dawid Podsiadło 4:30 - piosenka promująca ekranizację książki A. Kamińskiego Kamienie na szaniec
w ciągu ostatnich kilku tygodni zakatowana wręcz na śmierć!
Spokojna, niezbyt trudna melodia zagrana na gitarze, ciepły głos wokalisty no i do znudzenia, ponieważ ostatnie tygodnie były jakby w trakcie promowania filmu potrafiła kończyć się na jednej stacji a zaczynać na innej, słychać ją było w centrum handlowym i w tv, słychać ją było wszędzie.
Zabili go i uciekł.




Chciałabym życzyć muzyce popularności, dobrej zwłaszcza, ale patrząc, jak do przesady można obrzydzić wręcz pewne dźwięki do znudzenia grając w kółko i w kółko, to chyba się wstrzymuję. Co prawda nie wiem jakimi ścieżkami jest dobierana taka lista utworów ale na pewno kiedyś się dowiem.
Jest jeszcze kilka zakatowanych piosenek, których fenomenu nie rozumiem, albo nie są one na tyle dobre moim zdaniem, aby je opisywać. Powyższe to tylko przykłady. Oczywiście swoich ukochanych Editorsów i Ton of Love nadal słucham. NAMIĘTNIE.

a tak poza tym:
To już rok jak istnieje Blog!
przewinęło się trochę rzeczy . Ale nie sądziłam, że tyle przyjemności sprawi mi pisanie o kulturze a nie tylko o sobie.
Z założenia blogiem określam, kim jestem, co było w tekście otwierającym o Tu
Człowiek jest bardziej złożony niż myślał,  zakończyłam w naturalny sposób temat ogólny i lifestylowy i skupiam się coraz bardziej na muzyce, książkach i festiwalach. W kuchni nieco się opuściłam również, ale to kładę na karb nie ma komu jeść.
Co prawda wyszło, że jeżeli się zapowiadam na jakieś wydarzenie, to totalnie mi nie wychodzi (gwiazdy na niebie i sytuacje na Ziemi są przeciwko!).
Nie robię żadnych postanowień, post nie jest żadnym marginesem bo rocznica była 5 dni temu.
Dopingujcie jak dopingowaliście, pozdrawiam khe khe khe z łóżka.

niedziela, 13 kwietnia 2014

NIE bądź perłą festiwalu!

Trwa Coachella, rozmarzyłam się nieco leżąc w łóżku z temperaturą...
Festiwale muzyczne czy filmowe to niesamowicie intratny biznes.
Każdy ma swoją stylistykę, swoje historie, style, typowych przedstawicieli i zachowania.
Pod lupę wezmę dwa festiwale bardzo charakterystyczne. w jednym miałam swój udział jako wolontariusz, w drugim byłam zaledwie albo i aż uczestnikiem.
Pierwszym festiwalem są Nowe Horyzonty - obecnie T-mobile a wcześniej Era.
Odbywały się przez pierwsze lata w Cieszynie a od 2006 roku ku mojemu wówczas wielkiemu zadowoleniu przeniosły się do Wrocławia i tam są do dziś.
Jest to totalna wylęgarnia ludzi zafascynowanych sztuką filmową, zarówno młodych jak i starszych. Obecna moda na nie mainstreamowe nieamerykańskie kino miała swój zalążek najbardziej właśnie tam.
Podczas mojej pracy natknęłam się na naprawdę fajnych, świetnych obytych ludzi i razem obserwowaliśmy jak powstawały "perełki" które rozdrażniają pozostałych, tych zwyczajnych i mniej  zwyczajnych uczestników.
Drugi festiwal, na który w tym roku na pewno się wybieram to Opener w Gdyni. będzie to mój szósty (od 2008 bez 2013 r.) również podczas tego festiwalu zdarzyło mi się zwrócić uwagę na różne negatywne typy "festiwalowiczów". pozytywnych jest o wiele więcej.

1. Huntersy - niegdyś porządne, jak sama nazwa wskazuje gumiaki dla trepów i mysliwych, stały się istną plagą na kopytkach zwiewnych gazel festiwalowych. Mogą być czarne od błota, ale logo widać być musi. co roku zjawia się coraz więcej dziewczyn w dziwnych butach z białymi naklejkami z przodu. Fajnie, ale ja na festiwal biorę rzeczy lekkie, przewiewne, łatwo schnące i wielokrotnego użytku i takie, których nie będzie mi żal zostawić w błocie.
2.Koczki na czubku głowy - jestem osobą na tyle wysoką, że nie mam problemu z widzeniem na festiwalach, staram się jednak nie dobijać tym ludzi i nie dodaję sobie centymetrów modnym "koczkiem" na czubku głowy, nie dość, że to podskakuje przy gwałtownych ruchach to jeszcze naprawde, nie jest konieczne na festiwalu i w kinie gdzie każdy centymetr się liczy! Także modnym koczkom mówię NIE. Szanujmy współwidzów/ współfanów którzy też chcą coś zobaczyć.
3. "Dymki" ok, stoi mnóstwo ludzi, tłum, ścisk przed koncertem, a tutaj jeden taki odpala fajeczkę. Dym gryzie, a nie rzadko też źle trzymany papieros żarem wypala dziurę w bluzie. Tu wrzucę trochę mojego typowego jadu: ok, karm sobie swoje płuca, ale nie niszcz mi ubrań/spodni/butów/skóry/zdrowia. odejdź kawałek albo nie pchaj się pod scenę. Zwracam zawsze takim uwagę, ale na samym koncercie, kiedy tylko muzyka w głowie jest to ciężka sytuacja.
4.  Cierpienie pola namiotowego: woreczki foliowe prawie nic nie ważą, i staram się zbierać swoje śmieci do takowych. ale byłam raz świadkiem, jak worki od innego namiotu wylądowały pod moim. Oddałam z powrotem.
Posprzątać po sobie nie jest trudno. Naprawdę. Poza tym, niektóre rzeczy można robić ciszej.
Dwie sytuacje, które skończyły się sympatycznie:
- raz obok mojego namiotu rozkładała się ekipa, z moim campusem z poprzednich lat, niechcący odruchowo schowałam do siebie ich pokrowiec na namiot. Na szczęście się ogarnęłam i skończyliśmy radośnie piwkując.
- dwa : mój namiot nie był jedyny podobny i raz w nocy wpakowała nam się ekipa ludzi szukająca swojego namiotu. Po dłuższej chwili zaspane my i znajomi tego człowieka wyperswadowali mu możliwość nocowania z nami. Również zabawnie.
Zasada co do tego: najlepiej namiot mieć w trudno dostępnym miejscu i nie przy brzegu ani przy drodze. w środku. Bezpieczniej zawsze.
5. Awanturnicy - och, męczarnia, na każdym festiwalu się znajdą. To uznają, że co tam reżyser który na pewno nie przyjdzie - miejsce jest to siedzą. Potem z wypraszaniem jest gorzej jak przyjdzie (akurat reżyserzy jak umawiają się że przyjdą na film to przychodzą, zwłaszcza Azjaci). A może to, że chce tylko na chwilę i co z tego że film trwa już przez godzinę? tylko na chwilę bo chcą recenzję napisać. Przepraszam, czego recenzję? trailera? Trzeba było się załapać na pokaz prasowy. Twórcy filmów nie lubią spóźnialskich na ich własne seanse, widzowie też takich nie lubią. Basta. Awanturnicy na koncertach przepychają się, próbują robić pogo do ambientu lub przepychają się do przodu tam, gdzie naprawdę już nie ma miejsca i to w połowie koncertu. super.

dla pokazania dramatu: BUKA(Troll) KOKOWA:
z Tumblr edit: Malfay



wtorek, 8 kwietnia 2014

Gem Club - Incredibly Sadness

Nieznane są ścieżki poznawania, po cudownym koncercie Ólafura Arnaldsa trafiła mi się całkiem przypadkiem muzyka w iście skandynawsko- islandzkim klimacie.

okładka In Roses

Mroźne dźwięki, ciężki, wręcz żałobny fortepian, brak lub bardzo niewiele sekcji rytmicznej powtarzająca się linia wiolonczeli i przejmujący głos. Do tej pory powstały dwie płyty w podobnym, depresyjnym i nieszczęśliwym klimacie.
Tym poszczycić może się amerykański zespół Gem Club w składzie: Christopher Barnes (wokal, pianino/keyboard) , Kristen Drymala (wiolonczela), Ieva Berberian (drugi wokal na drugiej płycie). Historia zespołu zaczęła się od solowego projektu pianisty Christophera Barnesa który napotkał na swojej drodze Kristen Drymala. Rozpoczęli bardzo owocną współpracę zwieńczoną pierwsza płytą Breakers z 2011 r. 
Utwór tytułowy nieco przypomina mi wcześniejsze dokonania M83, być może przez spokojny głos wokalisty. Jednak bardziej przypadł mi do gustu Animals.


Im dłużej się słucha tej muzyki tym przestrzeń jest ciaśniejsza, mroczniejsza a jednocześnie pełna tęsknoty i ciepła aż do utraty tchu.
Dźwięki są niesamowicie uspokajające ale nie w ten dobry sposób, powodują zaszywanie się we własnej głowie, wypełnianie jej po brzegi czarnością. Jak dobrze, że nie ma jesieni....
Druga płyta In Roses pachnie jeszcze nowością, bo została wydana już w lutym tego roku. I z tego krążka pochodzą pierwsze stworzone przez nich dźwięki, które dotarły do moich uszu:
Właściwie po usłyszeniu - Polly z  nie wiedziałam co mnie bardziej przeszyło: przejmujące teledysk czy muzyka? Widea ocierają się o turpizm i nie pokazują idealnych ludzi. Porównałam to również 252 i Twins. 


A tekst tej piosenki mnie zmiażdżył...

Just your touch could cure my lonesome blood.
You let go of everything you had.
And everything got left here,
Waiting for what comes next.
The state of things is tied to me.

Cudowne odkrycie!


Źródła/dodatkowe informacje:

sobota, 5 kwietnia 2014

Magia muzyki

Słowem wstępu: zdarza mi się oglądać stare teledyski, czy relacje z koncertów od Woodstocku do lat '90 zawsze lekko podkpiwam z ówczesnych strojów i zachowań scenicznych. Muzycy słyną z ekstrawagancji na scenie, określa się ich jako "zwierzęta sceniczne" czy wręcz przeciwnie, przyciągają skromnością i skupiają na granej przez nich muzyce.
Kiedy ma się ulubionego, lub i mniej ulubionego artystę, zawsze ale to zawsze trzeba czatować na koncert! Odbiór staje się zupełnie inny, muzyka przestaje być częścią tła (żeby coś leciało..) a może być odebrana dosłownie całym ciałem. Głębokie dudnienie basów potrafi wpłynąć na pracę serca a duża ilość ludzi powoduje pewne scalenie się ze społeczeństwem pod "jednym wezwaniem".


Wczorajszego dnia odwiedziłam drugi raz, od czasu kiedy jestem w Warszawie, salę koncertową Palladium. 
Okazją była pierwsza część Electronic Beats Festival - seria wydarzeń dziejących się w różnych miastach Europy ( od 28 marca koncerty grały w Pradze, teraz Warszawa, potem : Bratysława, Kolonia i Bonn) nie jest to trasa koncertowa jednego wykonawcy ale pokazanie różnorodności muzyki.
A to się na pewno udało wczorajszego wieczora.
Pierwsze wrażenie :

CO TO ZA FESTIWAL GDZIE SĄ MIEJSCA SIEDZĄCE? 
1. 
Pierwszy na deskach teatru zaprezentował się polski projekt KRÓL - znanego z Kawałek Kulki i UL/KR Błażeja Króla. Gitara elektryczna, gitara basowa niewielka konsola ustalająca rytm.
Muzyka którą zagrali była przestrzenna, wciskała się w każdy kąt sali, melancholijna a jednak bujająca. Nadal psioczyłam na krzesła (ale wstać się nie chciało, zawsze inna forma odbioru). Na plus w przypadku tego projektu jest to, że jest śpiewane po polsku. A w obecnych czasach wiadomo, trudniej jest napisać piosenkę po polsku nie ocierającą się o kicz czy przesadne udziwnienia. Ściany burzyły również momenty elektroniczne.
Koncert okazał się zdecydowanie za krótki. 
2. 
Kolejnym, dla mnie czystym odkryciem, bo nie byłam nigdy przesadną fanką Ólafura Arnalds, muzyka z Islandii jest nadal terra incognita, mimo poznania muzyki Bjork, Monsters And Men, Emiliany Torrini czy Sigur Rós.
Co mnie zachwyciło, to moje ulubione połączenie romantyczne: instrument klawiszowy (fortepian) za którym zasiadał Ólafur w połączeniu z dwiema parami skrzypiec, w tym prowadzącymi altówką oraz wiolonczelą. Szczypty ekstrawagancji dodawały partie grane na puzonie. 
Jakby tu opisać dźwięki...
Skrząca się i perląca partiami fortepianu. Wibrująca strunami skrzypiec, łagodzona zawodzeniem wiolonczeli. Występ oszczędny w wizualnej formie jednak pełna kaskada dźwięków wybrzmiewała i porywała na meandry myśli. Specjalny gość Arnor Dan, który swoim wokalem przypomina mi nieco Kristera Lindera doskonale panował nad głosem i uzupełnił występ. 
3.
Ostatni, był oczekiwany najbardziej Jose Gonzales jeden z moich ulubionych głosów i najlepszy towarzysz długich podróży. Jego muzyka jest wprost stworzona żeby gdzieś jechać czy biec.
Jest on wirtuozem gitary i właściwie do momentu kiedy nie usłyszałam jego muzyki,  nie wiedziałam, że takie dźwięki można wydobyć z gitary. I jeszcze jednocześnie śpiewać!
Nie zrobił takiego wrażenia jak poprzedni występ. Należy on do kategorii miodu na serce.
Od razu człowiek chciał się otulić kocykiem (i tutaj już wiedziałam po co te krzesła) zrobić gorącej herbaty, albo pod wrażeniem rytmicznej gitary i spokojnego głosu Jose przenieść się przy ognisko. O tak! to byłby koncert!! nie w sali koncertowej ale w przestrzeni przy ognisku! Tylko liczba fanów zgniotłaby biednego artystę i tyle by było...

Brak efekciarstwa i skupienie na muzyce brak niepotrzebnych gestów, słów czy dźwięków. I doskonałe nagłośnienie dla siedzącej praktycznie pośrodku sali Malwy.
Tak

wtorek, 1 kwietnia 2014

Nadchodzi Wiosna Filmów na Pradze!



W niedzielę zbliża się kolejna Wiosna Filmów w kinie Praha w Warszawie. 
Trzeba się spieszyć! Jest to bardzo atrakcyjna alternatywa dla filmów multipleksowego nurtu zwłaszcza, że bilety a siódemkę wręcz gwarantują pełne sale ludzi żądnych doznań Migawek. Do tego można sobie zrobić przegląd dobrych filmów z różnych krajów. Niestety po raz kolejny ze względu na godziny (12!!) omijam strefę Scenarzysty. 

W tym roku, na liście obrazów o których bilety muszę zawojować w tym tygodniu i koniecznie zobaczyć na dużym ekranie są tematy nieco ciężkie (wojenne zawieruchy, choroba i przemijanie),ale wydaje mi się, że mogą być ciekawie opowiedziane. 

1. Japoński Piesek - Câinele japonez - podejrzewam obraz o zderzeniu starego z nowym, tego co "obce" i tego co "nasze". Historia Ojca który po długiej rozłące z Synem nie dość że przezywa odwiedziny marnotrawnej latorośli to i jego żony - Japonki. Zderzenie kulturowe pewne a i kino rumuńskie nie jest często gościem na ekranach kin.

2.Duży zeszyt  - A nagy füzet - może być to mądra historia o okrucieństwie wojny i jej bezsprzecznego wpływu na najbardziej wrażliwych, młodych ludzi.  Temat coraz modniejszy i coraz częściej goszczący w filmografii nie tylko Polskiej ale i naszych sąsiadów.

3. Wielkie piękno - podejrzewam dzikie tłumy ponieważ film nominowany do Oscara BAFTA zdobywca Złotego Globu, ale chcę go obejrzeć głównie z uwagi na grę Rzymu w tle , coś mam wrażenie że będzie to jak Dolce Vita, ale czy będzie warte 2,5 godzin w kinie? zobaczymy.

4. Dziś jestem blondynką - Heute bin ich blond - temat bardzo na czasie, bo szczęśliwców, którzy nie zmierzyli się jeszcze z tematem choroby nowotworowej jest coraz mniej. Bardzo ważny temat o "odczarowaniu" postaci czy też archetypu śmiertelnie chorego, mam nadzieję, że uda się autorom nie przesłodzić obrazu ani przesycić morałami. Punkt najbardziej obowiązkowy.
5. Biegnij chłopcze Biegnij - kolejny temat żydowskiego chłopca, interesuje mnie najbardziej obraz Polski przedstawionej jako tło, a także spektrum postaw ludzi podczas tej ekstremalnej sytuacji.
Informacje szczegółowe tutaj:
Wiosna Filmów

Jeszcze w piątek wybieram się na 1/2 festiwalu Electronic Beats Festival 2014 (bilety wyprzedane), wystąpią:
José González
Olafur Arnalds
Król
i piosenką tego ostatniego, zakończę temat: